środa, 27 czerwca 2012

Wyjątkowo gorąca wiosna

Witajcie wszyscy. Piszę dla Was w dość osobliwych okolicznościach. Najogólniej rzecz biorąc, mogę stwierdzić, że w ostatnich tygodniach wiele się wydarzyło, w różnych aspektach naszego życia, i podjęcie tego ogromnego wysiłku, jakim jest napisanie notki, przekładałam w bliżej nieokreśloną przyszłość od jakiegoś już czasu. I teraz, po tym niezgrabnym i przydługim zdaniu wstępu, mogę zacząć opisywać najciekawsze wydarzenia w naszym życiu, jakie miały miejsce od świąt Wielkiej Nocy.

Mieliśmy tego roku wyjątkowo długi majowy weekend, który planowałyśmy z N. spędzić w czeskiej Pradze, której pomimo bliskości i urody nie udało nam się dotąd odwiedzić. Plan wycieczki był wielokrotnie zmieniany (im bliżej wyjazdu, tym częściej), pod względem terminów, zakwaterowania, środków transportu, a przede wszystkim składu osobowego... ostatecznie okazało się, że nie jedzie nikt. I to głównie z mojego powodu, co przyznaję ze skruchą. Mogę za to obwiniać głównie jednak moją alergię, która akurat na przełomie kwietnia i maja postanowiła zaatakować ze zdwojoną siłą, dosłownie zwalając mnie z nóg. Wobec tego aż 8 wolnych dni spędziłyśmy we własnych domach. Z tego co pamiętam, w większości zajmowałam się oglądaniem ambitnych produkcji telewizyjnych i graniem na Xboxie.

Na szczęście potem było już lepiej. W maju udało nam się z N. poznać dwa dzieła kinematografii, które śmiało można nazywać kultowymi. Pierwszy z tych filmów - Rocky Horror Picture Show - obejrzałyśmy dość przypadkowo, dzięki koleżance z grupy N., która przegrała go jej wraz z kilkoma innymi. N. widziała go zresztą najpierw sama, a raczej sam początek, gdyż uznała, że jest głupi, bezsensowny i nawet nie śmieszny. Z jakiegoś powodu przy wspólnym oglądaniu - najpierw fragmentów, potem całości RHPS - wyrobiłyśmy sobie zgoła odmienną opinię. Natychmiast po pojawieniu się na ekranie dr. Frank'n'Furtera znalazłyśmy się pod ogromnym wrażeniem tej postaci, a ścieżki dźwiękowej z filmu chętnie słuchamy do dziś (kto nie zna filmu i temuż nie wie o co chodzi... ma pecha i niech jak najszybciej nadrobi zaległości). Drugim z obejrzanych przez nas filmów kultowych - zresztą w ramach festiwalu o takiej właśnie nazwie - była słynna Mechaniczna Pomarańcza w kinie Kosmos w Katowicach. Zarówno sam film, jak i kino wywarło na nas wyjątkowo pozytywne wrażenie. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze tam zawitamy. Po seansie chciałyśmy początkowo odwiedzić pewien klub, o którym dość sporo pisałam w jednej z ostatnich notek, niestety - tym razem jeszcze bardziej świecił pustkami. N. stwierdziła, że gdybyśmy zaszły tam raz jeszcze, prawdopodobnie w środku byliby jedynie barmani. Skończyło się więc na nocnym spacerze po centrum Katowic oraz coli/Karmi w klubie należącym do śląsko-krakowskiej franczyzy.

A właśnie teraz zaczyna się pierwszy z półfinałowych meczy turnieju Euro 2012, z którym wiązały się tak ogromne nadzieje... a które skończyły się wiadomo jak. Podobnie jak w przypadku poprzednich imprez tego typu (Euro 2008 oraz World Cup 2010, dla ciekawych) wspólnie z N. uważnie śledziłyśmy wyczyny naszych junaków i innych faworytów. Organizacja czasowa mistrzostw w piłce nożnej niezmiennie wypada w terminach okołosesyjnych, i nie inaczej było tym razem. To znaczy w przypadku N., bo mnie sesja przestała martwić już jakiś czas temu. Tym razem wydaje się jednak, że egzaminacyjny maraton N. (znany również jako "sesjoshit") spokojnie starczał dla nas dwóch. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i w tym miejscu nie wypada mi nie złożyć gratulacji świeżo upieczonej absolwentce Szlumu (chociaż doktorem jej nie nazwę, sorry!). Nie dziwota jednak, że wielotygodniowe zmagania z sesjoshitem kosztowały moją przyjaciółkę utratę nerwów, zdrowia i kilogramów. Przy życiu utrzymywała ją chyba już tylko ostatnia z sesyjnych gwiazd - "genialny inaczej" włoski napastnik Mario Balotelli. Dla niezorientowanych w sportowej tematyce publikuję poniżej wiele mówiące zdjęcie tegoż osobnika:

Na obecnym etapie mistrzostw N. kibicuje więc oczywiście Włochom, ja tradycyjnie Niemcom, co oznacza, że już jutro któraś z nas pożegna się ze swoim faworytem. Nie jest to pierwszy raz, kiedy stoimy po dwóch stronach barykady, że tak to romantycznie ujmę...

Wspominałam o zabójczej finalnej sesji N. Moglibyście pomyśleć, że ja w tym czasie obijałam się i cieszyłam wiosenną pogodą, ale już pędzę się tłumaczyć, że nic takiego nie miało miejsca! Również i dla mnie przełom maja i czerwca tego roku należał do wyjątkowo pracowitych. Miało to związek z otwarciem słynnego już na całe województwo łódzkie Aquaparku Kutno (tak, tak, nie mogłam sobie odmówić reklamy), przy powstaniu którego i ja miałam swój niewielki udział. W samym sercu Polski (i "nowej Europy", jak reklamuje się miasto, cokolwiek miałoby to znaczyć) spędziłam ładne parę tygodni, od rana wieczora siedząc na basenie - choć głównie w szatni - i łącząc kabelki, ewentualnie odpowiadając na irytujące pytania "jak tam" ze strony naszego szefa. I wszystko byłoby dobrze i normalnie, gdyby nie pewna sytuacja, co do której w życiu bym nie pomyślała, że może mnie dotyczyć. Ale o tym za chwilę.

Napisałam trochę o naszych sukcesach zawodowych, z rozmysłem omijając emocjonalne sfery naszego żywota. I tutaj zaskoczę Was pewnie mówiąc, że tym razem i w tej sprawie każda z nas miałaby coś do powiedzenia. Zacznę jednak ponownie od retrospekcji. Jakiś czas temu, podczas pół-pijackiej rozmowy z N. o szeroko pojętym życiu, padł temat "ten albo żaden". Okazało się, że ja, G. oraz koleżanka N. mieszkająca w stolicy miałyśmy tego typu uczucia do pewnych osób, pozostających w tym lub innym sensie zupełnie poza naszym zasięgiem. Tymczasem właśnie tej wiosny z każdej strony teza ta miała się z łoskotem rozpaść na kawałki. Warszawianka zdecydowała mianowicie, że związek na odległość (a mowa tu o tysiącach kilometrów) nie ma jednak sensu. G. potajemnie kontynuowała znajomość z opisywanym już tutaj informatykiem (choć bardziej to wygląda podobno na związek "z rozsądku"; podobno, bo od dawna nie miałam z zainteresowanymi bardziej znaczącego kontaktu), a ja... no cóż, ja też wpadłam w coś za czym sama już nie nadążam, i o czym głupio mi w sumie pisać, szczególnie tutaj.
Jeśli zaś chodzi o N... od jakiegoś czasu, przez sesje, Kutna i inne śmiecie, zdecydowanie za rzadko się spotykałyśmy (moim skromnym zdaniem przynajmniej), a rozmowy na komunikacie często kończyły się niepotrzebnymi spięciami, musiało mi więc umknąć kilka ważnych faktów z jej życia. Mknęło jednak ono naprzód w zastraszającym jak sądzę tempie, o czym świadczy otrzymany przeze mnie SMS z dnia dzisiejszego, godziny 01:02, z samego środka szalonej autobusowej imprezy... Z jego lakonicznej treści wciąż jeszcze niewiele mogę wywnioskować, poza tym, że także i N. postanowiła namieszać sobie w życiu prywatnym. Pozostaje mi kibicować i liczyć na ujawnienie szczegółów w najbliższej przyszłości :-)

Właśnie teraz trwa urodzinowa impreza G., w której z przyczyn zdroworozsądkowych nie mogę uczestniczyć, czego w sumie trochę żałuję. Jeśli G. z jakiego powodu to przeczyta, to życzę jej 100 szalonych lat w zdrowiu i radości, nieważne czy postanowi zostać na Śląsku, czy nie!

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

BRB czyli wielkanocny update

Witam wszystkich (czyli w zasadzie V.) w ten uroczy, wielkanocny poniedziałek! Mam nadzieję, że nie przejedliście się, nie przesadziliście z alkoholem i że ostatnie dwa dni były dla Was ogólnie spoko i WDŚ:) Ja w sumie nie mogę na tegoroczne Święta narzekać, chociaż trochę mi szkoda, że czas umartwiania się i wyrzeczeń już minął. Za to świąteczne (poświęcone!!) zające Haribo były wyborne więc było na co czekać przez te > 40 dni!!

Jak wiadomo Święta to czas, który powinno się spędzać z rodziną. Jednoznacznie łączy się to niestety również z większymi i mniejszymi konfliktami oraz nieporozumieniami. W tym roku chyba nawet pod tym względem nie było najgorzej. V. nieco spięła się ze swoimi rodzicami w bliżej mi nieznanych okolicznościach już w Wielki Piątek. Czy miało to jakiś związek z tradycyjnym daniem z selera, którym uraczono V. po 8 godzinach samotnych męczarni w pracy? Tego niestety nie wiem. Ale od tamtej pory zapanowała już chyba względna zgoda, którą w sobotę i w niedzielę pielęgnowano przy tradycyjnym kieliszeczku i przy... rom kom!! (Aż dziw, bo na mnie V. zawsze krzyczy, gdy zniżam się do tego poziomu kina). U mnie do wymiany zdań doszło w pierwszy świąteczny dzień, ale już wszystko wróciło na szczęście do normy. Te Święta w ogóle były wyjątkowe, jako że pierwszy raz świętował z nami nowy członek rodziny – K.A.J. Celebrity. Trochę to zabawne patrzeć, jak dorośli ludzie prawie biją się o to, kto ma się nim w danym momencie zajmować. Ale ostatecznie mogę stwierdzić, że małe dzieci nie są takie złe, o ile nie są własne i nie spędza się z nimi więcej niż kilka godzin (wypada tu pozostawić miejsce na hejtowanie V... :P)

Świąteczno-wiosenny obrazek:

Ale teraz wróćmy do urwanego przez V. w ostatniej notce wątku. Tuż po synestetyczno-haremowym weekendzie V. udała się w pierwszą w swoim zawodowym życiu delegację. I tutaj niestety nie pasują mormońskie określenia, bo zdecydowanie była to podróż daleka! Wraz z dwoma monterami wybrała się V. w sam środek głuszy a dokładniej do Białowieży. Nie chcę się już zagłębiać w zawiłości wielokrotnego przekładania tej podróży oraz tego, kto i kiedy przesiadał się do tego samochodu, bo nawet tego szczerze mówiąc nie ogarniam! Ważne że V. prawie cały tydzień spędziła z żubrami, monterami i drwalami (<3). Było to dla niej zapewne cenne doświadczenie, jako że wymienieni monterzy robili jej śniadanie (czy aby nie było to śniadanie do łóżka, jak sugerowała wróżka Margolas vel Milagros??), zmywali naczynia i zadawali jej wiele życiowych pytań, m.in. czemu nie ma chłopaka oraz czy kobiety naprawdę lecą na archetypowych drwali (w odpowiedzi na to pytanie posłużyła się przykładem pewnej koleżanki, ciekawe o kogo chodziło?!). Czekały na nich również atrakcje w postaci nieoczekiwanego gradu, zakopania się w błocie i holowania przez drwala. Ogólnie brzmiało to jak niezłe wakacje ze zwiedzaniem wielkiego basenu w Kutnie w pakiecie. Ale oczywiście nie było tak pięknie i odpracować swoje też trzeba było. V. była tak zaaferowana, że nawet ostatecznie zapomniała kupić rodzicom pyszną, swojską kiełbasę. W odwecie, nie dość że wróciła do praktycznie pustej lodówki, to jeszcze usłyszała coś o konieczności dokładania się do domowego budżetu. Ale nikt nie mówił, że dorosłe życie będzie łatwe, huh?

Gdy V. wróciła z delegacji i starała się nabrać sił, ja udałam się wraz z kilkoma znajomymi na jak się okazało bardzo prowokacyjną sztukę teatralną. Tuż po spektaklu spotkałam się z V., która uraczyła mnie szczegółami delegacji wiodącej śladami jej licznej rodziny. Przebąkiwała coś o fajnym monterze, który „ponoć podrywa” i pewnie prędzej czy później będzie jej delegacyjnym kompanem. Poznałam także wiele nieznanych mi dotychczas faktów z szeroko opisywanej wcześniej imprezy. Było całkiem spoko, ale niestety zamiast hipstera naszymi sąsiadami była złota helenczańska młodzież. Ja mogłam jedynie utyskiwać na laryngologię oraz pogodę (podobnie jak wczoraj, spadł tego dnia śnieg!).

Do faktów wartych odnotowania na pewno należą moje ostatnie przystankowo-autobusowe anegdoty. Wszystko zaczęło się od pani, która była niesamowicie zbulwersowana tym, że nasz obecny premier „studiował seks”. Wielokrotnie powtarzała, że to wstyd, bo nigdzie na świecie takich studiów nie ma. Później w kontekście córki premiera padły także zarzuty „studiowania kurestwa” (prawdopodobnie dotyczyło to seksuologii klinicznej, będącej obecnie przedmiotem zainteresowania córki premiera – przyp. autorki). Wszystko jednak tłumaczyła długoletnim zażywaniem narkotyków – tutaj niestety nie zaznaczyła, czy chodzi o premiera, jego córkę czy może oboje. Kilka dni później usłyszałam dłuższą i jeszcze bardziej emocjonującą przemowę innej pasażerki. Nie będę już może przytaczać całości jej wypowiedzi (nawet nie sposób!), przejdę więc do sedna. Otóż uraczyła mnie i kilkudziesięciu innych ludzi kultową piosenką, której refren brzmi „Nasz faraon, nasz faraon, Tusek-Amon, Tusek-Amon!”. Przyznasz jednak V., że poruszanie się środkami komunikacji miejskiej ma swoje uroki, prawda? Już nie wspominając, że nie narażasz się wtedy na bycie imprezowym kierowcą ;)

Wspomnę jeszcze, że mamy z V. nowe, interesujące miejsca do odwiedzenia na kulinarnej mapie Śląska. W końcu zgodnie z poleceniami FB mamy udać się do restauracji serwującej podobno dobrą kaszę. Planujemy również, ale dopiero po Wielkiej Sesji, wizytę w miejscu serwującym najlepsze burgery na Śląsku (w dodatku jest tam miła i PRZYSTOJNA obsługa, a czy jest coś ważniejszego niż wygląd?). Może czas jednak zarejestrować się na gastronauci.pl?

I to by chyba było na dzisiaj na tyle. Jakby to powiedział mój idol, Cookie Monster: „Short but... so what?!”. Cieszmy się wiosną (… z małych rzeczy :P) i do napisania wkrótce!

niedziela, 1 kwietnia 2012

Wojna postu z karnawałem

Rysunek wyjaśniający:



I tak, moi drodzy, niepostrzeżenie minął nam kolejny miesiąc. Tym razem naznaczony wyjątkowym piętnem czasu nawracania, cierpienia i wewnętrznych przemian. Od samego początku N., za nic mając sobie moje negatywne uwagi, zdecydowała się w związku z tym zrezygnować z tych niewielu przyjemności, na jakie w życiu sobie pozwalała, mianowicie żelków i alkoholu. Solennie też obiecywała mi "pościć dla mnie o hipstera", o którym było dość obszernie w poprzedniej notce. Dzielnie trwała w tych postanowieniach przez długi czas, aż do chwili gdy... ale nie przyspieszajmy biegu wydarzeń.

Początek miesiąca nie zwiastował sporego zamieszania, które wkrótce miało nadejść. Naturalnie kontynuowałyśmy tradycję weekendowych spotkań, jednak tym razem piwo zamieniłyśmy na herbatkę tudzież w rzadkich przypadkach obrzydliwie słodkie bezalkoholowe koktaile, z powodu postu N. i mojego samochodu. Odwiedziłyśmy też znany gliwicki lokal gastronomiczny o wyraźnej lewacko-hipsterskiej atmosferze, który niedawno zmienił nazwę na Marchewkowe Pole. Wyszłyśmy jednak rozczarowane cenami i jakością żarcia, przy najbliższej okazji zdecydowane powrócić do wypróbowanego Grubego Benka. Obejrzałyśmy również bardzo babski film o wibratorze, który pomimo iż niewiele niespodzianek miał do zaoferowania widzowi zaznajomionemu z trailerem, okazał się całkiem przyjemną rozrywką niewymagającą intensywnego myślenia. Warto zauważyć, że nasze gusta filmowe są na tyle odmienne, że aż dziw bierze, jak dotąd udawało nam się wspólnie wychodzić do kina! Z tego też powodu kilka dzieł o takich bądź innych walorach obejrzałyśmy oddzielnie.

Jednak już po kilkunastu dniach Wielkiego Postu N. sprzedała mi niesamowitą wręcz wiadomość - otóż słynny Hipster z Tukana okazał się studentem jednego z niższych lat jej własnego wydziału! Zidentyfikowała go na korytarzu w przerwie którychś zajęć na podstawie znaków, w przypadku których nie może być mowy o pomyłce. Najważniejszym znakiem były jednak słowa "BYŁEM GRUBO ZROBIONY", które padłszy z jego ust, ostatecznie utwierdziły N. o tożsamości owej osoby. Muszę przyznać, że to wydarzenie mnie nieco zaniepokoiło. Bądź co bądź, w jakiś sposób dowodziło skuteczności postu!

Poza tym wszystko toczyło się w miarę normalnie, aż do dnia 17 marca, coraz częściej kojarzonego z Dniem Św. Patryka także poza Irlandią. O ile ktoś pamięta, dwa lata temu dzień ów również spędzałyśmy razem, chociaż w nieco innych okolicznościach geograficznych i kulturowych. Wieczór ten zaliczamy zresztą do wyjątkowo udanych i do dziś wspominamy kuriozalne wydarzenia z tamtego dnia. W tym roku - mogę Was zapewnić - było jeszcze lepiej. Wraz z wierną towarzyszką najbardziej GRUBYCH imprez, znaną jako G., nawiedziłyśmy jeden ze znanych katowickich klubów. Na początku nie było zachęcająco, gdyż darmowe wejście zachęciło wielu gości i pomimo wczesnej pory nie udało nam się znaleźć stolika. Na domiar złego na barze nie serwowali Guinessa, a jedynie tzw. zielone piwo.

Niedługo jednak atmosfera rozkręciła się i zaczęłyśmy się czuć coraz lepiej. Udało nam się nawet uzyskać szczątkowe informacje o długotrwałym i platonicznym uczuciu G., skierowanym do kilka lat młodszego kolegi. W pewnym momencie podszedł do nas dziwny człowiek w wieku okołochrystusowym, o ile wolno mi tak się wyrazić. Nieco bełkotliwie poinformował nas, iż za rok się żeni, i wielokrotnie przekonywał, jak bardzo kocha Ninę. Opowiadał też bardzo kiepskie dowcipy, a mnie zwyzywał od "najgorszych". Czyli w sumie nic szczególnego. Chwilę później podeszła do nas sama Nina, która o swoim narzeczeństwie nic nie wiedziała, ale sam związek z angolopodobnym Krzysztofem bardzo sobie chwaliła i dokładnie opisywała. Wkrótce zaprosili nas do swojego stolika, z czego ochoczo skorzystałyśmy. Tam wreszcie dane nam było poznać prawdopodobny powód całej tej sprytnie zakrojonej akcji zaprzyjaźnienia się. Powód ten okazał się być komornikiem o pseudonimie Harry, a jednocześnie niestety bardzo, jak się zdawało, sztywną i nietowarzyską osobą. Nina, Krzysztof i reszta ekipy postawili sobie widać za cel wyswatanie kolegi, a my "jako fajne dupy bez facetów", wydawałyśmy się idealnymi kandydatkami. Nasze zdawkowe próby rozmowy spełzały na niczym, i pomimo zapewnień Niny, iż komornik jest "najlepszą osobą, jaką zna", nie udało się z nim nawiązać nici porozumienia żadnej z nas.

Wesołe towarzystwo wkrótce nas opuściło, zostawiając kanapę tylko dla nas. W międzyczasie wraz z G. poskakałyśmy trochę po parkiecie. W tym czasie N. znalazła idealnego towarzysza rozmowy (chociaż jak sama stwierdziła później, gdyby na jego miejscu siedział pies, gadałoby im się równie dobrze). Człowiek ten był aspirującym hip-hopowcem z Wełnowca, co ponoć kilkukrotnie podkreślił, i tak bardzo zaaferował N., że spędziła z nim wiele kolejnych nocnych godzin. W międzyczasie do G. dosiadł się jakiś inny człowiek, ale niestety nie powiem Wam co dokładnie działo się dalej, gdyż sama najzwyczajniej w świecie zasnęłam.

Obudziłam się nad ranem i pierwszym widokiem, jaki ujrzałam, był strasznie zarośnięty, cherlawy mężczyzna, który bardzo chciał wiedzieć, ile według mnie ma lat. Chwilę potem jak spod ziemi wyrosła podekscytowana N., która próbowała owego pana przegnać, tłumacząc, iż "musi mi się zwierzyć" i używając argumentów w stylu "masz nawet fajną brodę, ale i tak mi się nie podobasz". Przyznam, że wciąż byłam lekko skołowana i nie do końca ogarniałam wszystkie okoliczności. Dobrze jednak (i wielokrotnie później) słyszałam historię o niesamowicie pociągającym pseudowikingu znanym również jako Kurt, na którego N. natknęła się gdzieś na sali i z którym całkiem przyjemnie spędziła okołu dziesięciu minut. Człowiek ten wyrażał się wyłącznie po angielsku (jedynym słowem wypowiedzianym w ojczystym języku było słynne już "OWSZEM") i zdawał się być niezadowolony z nieustannej paplaniny N., co z kolei jeszcze bardziej jej się spodobało. Tymczasem wełnowski hip-hopowiec, pomimo wcześniejszych zapewnień iż z N. łączy go niespotykana więź, niemająca nic wspólnego z fizyczną fascynacją (czyżby to było to słynne zjawisko friend-zoningu?), dostawał na widok Kurta palpitacji serca "i nie wiedział, co robić". Jakimś cudem udało nam się w końcu wyjść z klubu, w towarzystwie nowego przyjaciela G., który okazał się mieć na imię Robert i zajmował się projektowaniem stron internetowych (komentarz N., wcale nie dyskretny: "o nie, kolejny informatyk...").

Ale i to jeszcze nie był koniec. Gdy dotarłyśmy na stację kolejową, jakimś sposobem nawiązałyśmy znajomość ze stojącym tam chłopakiem, wypytując go o przeróżne osobiste szczegóły. Chwilę później dołączyli do nas jego koledzy i wsiedliśmy do pociągu. W środku, jak się okazało, czar N. działał dalej, gdyż jeden ze wspomnianych kolegów (o ile mnie pamięć nie myli, miał na imię Michał i z wyglądu przypominał pewną osobę z Bydgoszczy) przekonywał ją o plusach życia, w którym nic się nie robi, a nawet proponował spacery przy świetle księżyca i wpraszał się na obiad. Pod koniec trasy miała z ich strony miejsce drobna scysja z konduktorem. Było już dość ostro, do czasu kiedy N. postanowiła uspokoić swego najnowszego wielbiciela. Ku zdziwieniu chyba nie tylko moim, odparł, iż "będzie cicho tylko dlatego, że N. tak mówi". W międzyczasie jednak pociąg dotarł na naszą stację i wysiadłyśmy, zostawiając w środku rozczarowaną ekipę.

Niedziela była dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) ciężkim dniem. Wróciłam poturbowana, posiniaczona i z bolącym nosem, w który ktoś przypadkiem (mam nadzieję) mi przywalił. Na dodatek nie dane mi było porządnie się wyspać z powodu rychłej wizyty rodziny z Mazowsza i wyjątkowo męczących korepetycji z matematyki. Dzielnie się jednak trzymałam i nawet znalazłam dość siły, by uruchomić komputer i skomunikować się z N., która stwierdziła, iż znalazła na znanym portalu facebook swój poranny ideał. Ostatecznie okazało się, że jest to zupełnie inna osoba, lecz nie bez powodu o nim wspominam, o nie!

Kolejny tydzień mijał ospale. Niczym jakiś student albo pracownik wielkiej korporacji odliczałam nie dni, a wręcz godziny do weekendu, a pochodzenie moich siniaków wzbudzało niekłamane zainteresowanie kolegów z pracy - od jednych dostawałam deklaracje pomocy w sprawie domniemanych oprawców, inni zastanawiali się nad moimi preferencjami seksualnymi. Tymczasem na dworze rozpoczęła się prawdziwa wiosna, a N. i ja dokonałyśmy prawdziwej transakcji handlowej - sprzedałam jej mianowicie mój rower, którym m.in. poprzedniego lata zjechałam polskie wybrzeże. Przyznam, że wobec faktu wciąż nienadchodzącej wypłaty, było to dość istotne także dla moich finansów. Pensja pojawiła się wreszcie pod koniec tygodnia, a wraz z nią polecenie wyjazdu służbowego aż do Puszczy Białowieskiej.

Był jeszcze weekend. Zachęcone wyjątkowo udaną zieloną imprezą postanowiłyśmy spędzić sobotnią noc w tym samym miejscu, nie zważając na opłatę za wejście w wysokości 5 zł i gotycko/industrialowo/coś tam charakter imprezy...

Wszystko jednak zaczęło się komplikować już od sobotniego poranka. Bladym świtem odwiozłam na dworzec swoją mamę, która wybierała się do stolicy, a kolejne godziny dnia spędziłam także za kółkiem, wożąc tatę po centrach handlowych Śląska (jak się okazało, bycie sprytniejszym od GPSa nie zawsze popłaca, ale poza spalonym paliwem wielkich strat nie było). W ciągu dnia dokonałam jednak pewnych kalkulacji, które jak sądzę miały spory wpływ na przebieg wieczoru. Uświadomiłam sobie mianowicie, że mając w perspektywie kolejny samochodowy wyjazd w niedzielne przedpołudnie, do którego konieczny był brak alkoholu we krwi i chociaż kilka godzin snu, nie uda mi się wrócić z imprezy środkami komunikacji zbiorowej o wymaganej porze. Zaoferowałam się więc zostać kierowcą na tą noc.

Na początku wszystko było OK - pomimo remontu centrum Katowic nie błądziłyśmy skandalicznie długo i nawet udało nam się znaleźć miejsce do parkowania. W drodze N. straciła jednak z jakiegoś powodu humor i desperacko nawet rzuciła propozycję, aby zamiast imprezy przejść się do kościoła, po czym wrócić do domu. Ostatecznie jednak wylądowałyśmy tam, gdzie zamierzałyśmy pierwotnie. Tym razem lokal niemalże świecił pustkami, a wśród bywalców zwracały uwagę wyjątkowo wylansowane osoby, między innymi imponująca dziewczyna w superciasnym gorsecie i "wiking z facebooka", który z uwagi na charakterystyczną przepaskę na oko uzyskał wkrótce ksywkę Pirat. Wkrótce dołączył do nas Kolejny Informatyk, z którym G. kilka razy już się dotąd umówiła. Na początku było dosyć drętwo, ale z czasem nawet bitchowski duet N. i ja uznał Roberta za faceta zupełnie w porządku. N. szybko opuściło początkowe przygnębienie i wkrótce zaczęła planować zagadanie do Wikingo-Pirata, a ja oglądałam się za eteryczną dziewczyną w gorsecie.

Mimo wszystko jednak nie było tak fajnie jak tydzień wcześniej. Muzyka na parkiecie nie zachęcała do czegokolwiek, a już na pewno nie do tańca, więc po kilku minutach prób G. i ja zrezygnowałyśmy z niego w zupełności. Wśród gości lokalu zauważyłyśmy w międzyczasie Krzysztofa (od Niny - ale bez Niny) oraz kilka innych osób, które "znałyśmy z facebooka", jak Pseudoukrainiec czy "ładny chłopak od zdjęć".
Muszę przyznać, że chociaż byłam rzecz jasna zupełnie trzeźwa - a może to właśnie było powodem? - z czasem kompletnie traciłam rozeznanie we wszystkim, co działo się wokół mnie. N. najpierw zagadywała zapamiętale skrobiącego stołek młodzieńca przy barze (który, podobnie jak Michał z pociągu, charakteryzował się wyjątkowym podobieństwem do członka IFMSA). Odszedł jednak chwilę potem, obiecując co prawda "zaraz wracam" - ale jak wiadomo, ONI ZAWSZE TAK MÓWIĄ. Następnie w łazience N. wpadła na Krzysztofa, który jej - ani tym bardziej mnie - nie rozpoznał, przy czym N. nie omieszkała go zagadać ("Ty jesteś Krzysztof, i kochasz Ninę!"). Potem zniknęła i z pewnym niepokojem zaczęłam jej szukać po całym klubie. W międzyczasie w rodzącym się romansie-nieromansie G. i Kolejnego Informatyka musiało zdarzyć się coś niedobrego, o czym świadczyły kolejne wydarzenia. Kiedy wraz z G. w końcu udało nam się znaleźć N., była w towarzystwie żulowatego post-grungera, którego, jak sama stwierdziła "ewangelizowała" (czyli: krytykowała wszystko, co ów biedny skądinąd człowiek powiedział) i chwilę później dziękowała nam za interwencję, która jednakże była niepotrzebna. W odpowiedzi zaproponowałam mniej eleganckie wyrażenie tej kwestii, z którym nota bene N. się zgodziła...

Jednak, co wyjątkowo przerażające, N. zagadała dla mnie dziewczynę. Tak, tą właśnie dziewczynę. Jak się okazało chwilę później, ja i owa panna byłyśmy z tak skrajnie różnych światów, że nie miałam pomysłu (a chwilę później i ochoty) na jakąkolwiek sensowną rozmowę z nią, czym później całkiem logicznie wytłumaczyła brak jakichkolwiek szans na cokolwiek między nami. Biorąc więc przykład ze sprytnego chłopaka od skrobanego stołka, mruknęłam coś o rychłym powrocie i czym prędzej uciekłam do G. i Kolejnego Informatyka.

Dołączył do nas ewangelizowany grunger, a potem N., która w przeciwieństwie do mnie wydawała się - przynajmniej z początku - zafascynowana gorsetową laską. Wtedy wszystko działo się już naraz - N. raz po raz pytała mnie, czy jestem na nią zła i czy chcę, by mi coś kupiła, Wiking-Pirat lizał się z laską "z cyckami na wierzchu", Informatyk gdzieś zniknął, a G. się rozpłakała i powiedziała, że chce wracać do domu.
Po nie tak znowu długich negocjacjach z N. udało nam się więc wyjść na zewnątrz. Informatyk próbował jeszcze złapać G. na schodach, ona uciekła i poszła z nami, on siedział na ławce na skwerze, my kłóciłyśmy się, czy chcemy wracać do domu, czy też iść z powrotem do klubu... ostatecznie zdecydowałyśmy się sprytnie wrócić okrężną drogą, ale jego sokole oko nas wypatrzyło i raz jeszcze nas dogonił, prosząc o jeszcze jedną rozmowę z G. Była to rozmowa o ile nie ostatnia, to pewnie jedna z ostatnich, ale szczegółów tej dziwnej historii i jej jeszcze dziwniejszego zakończenia nie znamy do dziś.

Wróciłyśmy ostatecznie do klubu. N. wykazywała niesamowitą chęć towarzyszenia Wikingo-Piratowi i jego kółku przyjaciółek, nazwanych przez nas haremem, którzy jednak wreszcie udali się do domu. N. nie mogła tego przeboleć, powtarzając "Mogłam z nimi iść", na co ja błyskotliwie (i śpiewająco) odpowiedziałam MOOOOOGŁAŚ BYYYYĆ JUŻ NA DNIEEEEE!!!. W miarę zbliżania się magicznej godziny piątej rano, N. robiła kolejne wycieczki do sali dla palących, ale słynny Wiking-Kurt się nie pojawił. I wreszcie wróciłyśmy do domu.

W samochodzie padło wiele dziwnych zdań, ale na szczęście nie miałam GPSa z rejestratorem dźwięku, więc to wszystko pozostało "między nami lwami". Zresztą całe szczęście, że ktoś do mnie gadał, bo monotonna trasa i ciche dudnienie opon mogło mnie z łatwością uśpić. Ostatecznie każda z nas szczęśliwie dotarła do swojego domu i mogła się wreszcie położyć. Wreszcie.

To wszystko działo się w zeszłym tygodniu, ale chwilowo nie mam już dość mentalnej siły, aby dokończyć notkę (a szanowni czytelnicy również, jak sądzę, mogą mieć problem z dalszą koncentracją uwagi). Pozwolę więc sobie wnioski z ostatnich wydarzeń oraz przebieg kolejnego tygodnia przełożyć na kolejny odcinek!

poniedziałek, 27 lutego 2012

Bardzo hipsterski post

Nie wiem, czy i Wy macie podobne odczucia, czy to tylko mnie czas leci ostatnio jak z bicza strzelił? Jednym z dowodów na poparcie tej tezy może być chociażby to, że miałam od razu napisać krótkie uzupełnienie notki V. i aż się dzisiaj przeraziłam, spostrzegając, że od jej opublikowania minął ponad miesiąc! Czas więc wziąć się w garść i uaktualnić nasz wirtualny dziennik, a dzieje się całkiem sporo więc tematów na pewno nie zabraknie :)

Na wstępie chciałabym się cofnąć do wydarzenia, które dość mocno wpłynęło na temat naszych rozmyślań i dyskusji na przestrzeni ostatniego miesiąca. Otóż w pewien styczniowy wieczór wybrałyśmy się z V. do (ponoć najlepszej w naszym mieście) restauracji / kawiarni, której nazwa prawdopodobnie wzięła się od umieszczonej w rogu lokalu atrapy pewnego egzotycznego ptaka. Jak głosi ogólnie znana zasada, nie liczy się jednak „gdzie” lecz „z kim”. Tak też było tym razem i nie mam tu nawet na myśli niezastąpionego towarzystwa V. Przy sąsiednim stoliku trwało spotkanie grupki młodych osób, których gadatliwy „przywódca” od raz przykuł naszą uwagę. Nie tylko zainteresowały nas jego nieco za głośne dyskusje nt dziewictwa i krwi, ale również jego archetypowo hipsterski wygląd. Co jeszcze ciekawsze ten interesujący człowiek TRZY RAZY zagadał, ale zarówno V. jak i ja dokumentnie straciłyśmy szansę, odpowiadając półsłówkami. Oczywiście dopiero po czasie zdałyśmy sobie sprawę, co straciłyśmy. Niestety, kilkukrotne powroty w to samo miejsce w innych terminach na nic się zdały... Natomiast w nie do końca mi znany sposób zrodził się pomysł „wymodlenia hipstera dla V.”. Szukając doskonałych metod do osiągnięcia tego celu, natknęłyśmy się m.in. na stronę, którą odwiedzający internauci odbierają chyba jako blog św. Józefa. Było to bardzo pouczające, gdyż dowiedziałyśmy się, że przez całe życie kompletnie nie rozumiałyśmy zamysłu modlitwy, która jak się okazuje powinna wyglądać bardziej jako zamówienie konkretnego towaru niż nieokreślone wynurzenia w stylu „proszę o zdrowie i szczęście dla mojej rodziny”. Cóż, człowiek uczy się całe życie!

Hipsterski link

Skoro już zahaczyłam o wątek religijny, myślę, że warto wspomnieć o trwającym już od sześciu dni Wielkim Poście, który w tym roku w jakiś szczególny sposób celebruję. Mianowicie, zdecydowałam się przez te 40 dni nie jeść słodyczy i nie pić alkoholu – do tej pory przychodzi mi to nie chwaląc się bez większych problemów. Trzymajcie kciuki!

Muszę także poświęcić chociaż jeden akapit na nasze spostrzeżenia godne portalu Gastronauci.pl Zgodnie z tym, co opisała ostatnim razem V., udałyśmy się jakiś czas temu do Zen Thai. Faktycznie, nie było żadnych bulw, ale były inne atrakcje. M.in. młode żółtki, które rozumieją jedynie numerek zamawianego dania a nie jego nazwę. V. zamówiła ryż z czymś tam a ja zupę o konsystencji kisielu oraz nieco przypalone sajgonki. Ale ogólnie mamy pozytywne wrażenia – nie było źle! Myślę jednak, że bardziej legendarny stanie się zupełnie niedawny wypad do pizzerii o wdzięcznej nazwie Gruby Benek. Plan zawitania tam powzięłyśmy już w czasie fińskiej emigracji V. ale różne okoliczności (m.in. stopniowe znikanie pizzerii o tej nazwie) nieco na ten plan wpłynęły. Ale co się odwlecze, to nie uciecze i w sobotę, trochę przez przypadek, zjadłyśmy z V. pizzę dla starych papieży, która była naprawdę całkiem niezła!

W międzyczasie działy się rzeczy zaiste wielkiej wagi! V. rozpoczęła pierwszą w życiu pracę i pomimo jej obaw oraz pojedynczych pojękiwań, z tego co zrozumiałam, zupełnie w niej wymiata! AWESOME, huh? Jak sama ostatnio przyznała, czuje się, jakby pracowała tam znacznie dłużej niże te 4 tygodnie, które właśnie minęły. Na pewno duże znaczenie ma tu miła atmosfera, którą współpracownicy V. starają się umacniać przez wspólne wyjścia do kina czy na piwo (póki co V. była na 50 % spotkań, liczymy na poprawę statystyki!). Oczywiście, nie brakuje w firmie V. także osób ze wszech miar wyjątkowych jak chociażby N. Ch. czyli człowiek, który nawet w roboczych ogrodniczkach stara się wyglądać atrakcyjnie. Anegdotki na jego temat można by mnożyć, ale ich opowiadanie pozostawię bardziej zorientowanej V.

Ja natomiast w wielkich bólach i w mrozach ukończyłam jedenastą w życiu sesję i mogę się tym samym określać jako 11/12 MD. Cieszę się, że ten przykry obowiązek został spełniony (3-godzinne czytanie wynurzeń osób układających pytania testowe nie należy do wielkich przyjemności) a teraz, mimo że ferie już niestety za mną, nadal wypoczywam i zbieram siły na Wielkiego Demona Sesji, który zapewne nim się obejrzę, nawiedzi mnie po raz (w pewnym sensie) ostatni.

A tak wyglądała moja tegoroczna nauka w wyjątkowo ciężkich warunkach:


Ale dość już o naszych obowiązkach! Wszak nie (tylko) po to człowiek żyje, żeby pracować. Trzeba też się bawić, zwłaszcza że jeszcze do niedawna był karnawał. W związku z tym po raz kolejny wybrałyśmy się z V. do najt klabu w centrum naszej metropolii i to wybrałyśmy się samochodem z V. jako kierowcą i ze mną jako pilotem. Ogólnie muszę powiedzieć, że było WDŚ:) Nie wiem jedynie, czemu zawsze wychodzimy na kompletne ignorantki w kwestii mody męskiej, ale i tym razem najbardziej trendy buty tego sezonu V. opisała zdaniem „czy on w tym idzie gnój przerzucać?”. Później była jeszcze mniej delikatna, dosłownie parskając w twarz człowiekowi w (pewnie równie modnym) żółtym swetrze. Oprócz nas bawiły się tego wieczoru tradycyjnie żółtki, a także „brat Chloe”, człowiek w swetrze będący esencją słowa „creepy” oraz cała masa HE. Warto odnotować, że po małej zachęcie V. tego wieczoru z sukcesem zagadywała!! I wbrew pozorom nie miało to zbyt wiele wspólnego z czytaną ostatnio książką.

A tutaj mała lista przebojów karnawału 2012:

5. Nowy hit Rihanny

4. Po prostu kwadratowy hit

3. Dobra przeróbka hitu Gejka

2. Piosenka kojarząc mi się z egzaminem z ginekologii

And the winner is...

1. MICHEL TELO <4

Dodam jeszcze, że dwie ostatnie piosenki katowałyśmy do upadłego w czasie naszego ostatniego wieczoru z YT, który V. okupiła rzekomo bólem w okolicach wątroby. Ja również nie wyszłam z tego bez szwanku – następnego dnia Ewen B. wydawał mi się bardzo przystojnym mężczyzną!

A skoro przyplątały się już muzyczne klimaty, to myślę, że warto wspomnieć o naszym niedawnym postanowieniu. Otóż razem z V. i jej kolegą wybieramy się w lipcu na koncert Antka oraz świetnej kapeli rodem z Leicester! Liczymy na to, że tym razem obie będziemy równie zadowolone a nie tak jak w lipcu 2007 (patrz relacja na poprzednim blogu). A wydarzenie to będzie miało miejsce dokładnie za 5 miesięcy!!

Z ciekawych wydarzeń ostatniego miesiąca pozostało mi do wymienienia jeszcze spotkanie z politechnicznym koleżankami V. Była do kolejna daleka wyprawa samochodowa V., z którą po raz kolejny świetnie sobie poradziła. Wieczór minął bardzo sympatycznie a V. była najbardziej zadowolona, powtarzając co chwilę, że w naszym mieście absolutnie nie ma takich straszliwych roztopów. Poza tym dzięki wizycie w teatralnej kawiarni zrodził się pomysł ukulturalnienia się przez wizytę w teatrze. Czekam na konkrety!

I na koniec jeszcze małe nawiązanie do cytatu z V.: Przy okazji nadmienię, że wybudowany ostatnio na Helence Polo Market to miejsce, które z powodu złośliwego gnoma zamierzamy omijać szerokim łukiem! Niestety, zamierzałyśmy a raczej zamierzałam... Na drodze tego postanowienia stanęła (tego się na pewno nie spodziewacie!) promocja pieluch. Ale czegóż się nie robi dla bratanka? Który swoją drogą bardzo dobrze się rozwija, weranduje, przyjaźni się z pluszową biedronką i robi całą masę fascynujących rzeczy, o których codziennie słucham z ust dumnych dziadków ;)

Tak więc miłego przedwiośnia i do napisania!! :)

środa, 25 stycznia 2012

Koniec i początek

Witajcie drodzy Czytelnicy! Od ostatniej notki minęło trochę czasu, a od ostatniej napisanej przeze mnie, czyli V., pewnie całe tysiąclecia. Teraz w kalendarzu i za oknem najprawdziwsza zima, a w naszych życiach zaszły pewne zmiany. Ale po kolei.

W październiku N. rozpoczęła ostatni rok swoich studiów, natomiast ja... dalej męczyłam się z pracą magisterską. Muszę nadmienić, że podobnie jak N. w sprawie notki, ja również miałam kompleksy wobec kontrowersyjnej postaci Andersa B.B., który z zapałem napisał grube tomisko w języku angielskim. Natomiast moje wątpliwej jakości wypociny powstawały w ogromnych bólach, a co ciekawsze fragmenty tekstu okazywały się ostatecznie całkiem zręcznie przeredagowane przez mojego promotora (co podsuwa mi myśli, że na PolŚl ktoś organizuje jakieś literackie tajne komplety).

Jeśli chodzi o N. i jej organizację, to ostatecznie zrezygnowała ona z piastowania funkcji prezydenta oddziału. Może i słusznie, bo od jej opowieści o składzie zarządu głównego włos jeżył się na głowie. Dość powiedzieć, że wielokrotnie wspominany przez nas osobnik, jest teraz nie tylko szczęśliwie zakochany, ale do tego agresywnie pnie się po szczeblach kariery!

W październiku odbyły się, co warto odnotować, wybory parlamentarne o nieco szokującym wyniku. Niestety w naszym okręgu swoich list nie zarejestrował KNP Janusza K-M. Nie wypada chyba w takim miejscu publicznie afiszować się ze swoimi sympatiami politycznymi, powiem więc tylko, że większość rodziny zdawała się być gotowa mnie wydziedziczyć, kiedy przyznałam, na kogo oddałam swój głos. Obie z N. biadoliłyśmy jednak zgodnie nad niewytłumaczalnym sukcesem lewactwa tj. populisty Palikota. Zgadnijcie kto jest jego gorącym zwolennikiem... Na krótko wybuchł także fenomen "osoby o nazwisku Grodzka", jak z uporem przezywała ją N. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że obie nas zaczęto postrzegać jako osoby o poglądach skrajnie prawicowych (a więc podobnych do rewelacji opętanego Andersa z farmy grozy), gdyż moja rodzina była przekonana, że wybieram się 11 listopada do Warszawy na Marsz Niepodległości. Ostatecznie jednak stwierdzili, że dobrze że nie pojechałam, bo niechybnie zostałabym aresztowana.

Tuż po tym burzliwym wydarzeniu udało mi się zrealizować jedno z cichych acz ambitnych postanowień na rok 2011. Mianowicie, stałam się posiadaczką prawa jazdy kat. B. Sprawa ta nie była prosta nie tylko ze względu na samą drogę do wyrobienia uprawnień (która rzadko bywa krótka i przyjemna), ale i mój nie dla każdego zrozumiały plan zatajania owego faktu przed najbliższą rodziną, a nawet N. Co ciekawe, jak zresztą potwierdziły wydarzenia znacznie późniejsze, być może plan ten był z gruntu zły ze względu na osobę dziadka... ale o tym może później.

W tym samym miesiącu nieprzeciętny intelekt i wybitne osiągnięcia N. zostały też wreszcie docenione, poprzez przyznanie jej tego, co nazywa "jałmużną od Pani Prezydent" oraz... ekskluzywnym programem w lokalnej telewizji, i to z udziałem wspomnianej już Mańki w prześlicznym górniczym mundurku. Co prawda przy okazji reporter zapytał N., do której klasy chodzi, ale do takich odzywek jesteśmy już przyzwyczajone. I myślę, że nadchodzą powoli czasy, kiedy będziemy się z tego już tylko cieszyć, nie denerwować (no chyba, że chodzi o upierdliwą panią z kasy w Carrefourze, która wina nie chce sprzedać bez dowodu...).

Przy okazji nadmienię, że wybudowany ostatnio na Helence Polo Market to miejsce, które z powodu złośliwego gnoma zamierzamy omijać szerokim łukiem!


Motywem przewodnim grudnia, co w zasadzie powinno być przynajmniej niepokojące, stał się bohater szokującej swego czasu powieści American Psycho. Tym, którzy widzieli samą ekranizację, powiem od razu, że do książki ma się ona mniej więcej tak, jak komedia romantyczna do hardkorowego pornosa. Co ciekawe, podczas gdy ja poznawałam "przygody" Patricka B. w grudniu 2011, N. wypożyczyła tę książkę niemal dokładnie rok wcześniej. W grudniu również przeżywałyśmy fascynację nienowym wcale portalem Filmweb.pl, masowo oglądając i oceniając kolejne filmy. Detektywistyczny umysł N. od razu spostrzegł w moim profilu pewną regularność, co spowodowało jej dość obcesowe pytanie, czy "lecę" na Christiana Bale'a. W każdym razie, jak w niemal wszystkich pozostałych aspektach życia, nasza zgodność gustów z N. nie jest oszałamiająca, a kością niezgody chyba na zawsze pozostanie wiekopomne dzieło To właśnie miłość.

Wkrótce nadeszły święta. Dla N. były to święta wyjątkowo napięte i pełne oczekiwanie, gdyż jej brzemienna bratowa zbliżała się do rozwiązania (o kurcze! nie mam pojęcia jak to napisać, żeby nie brzmiało tak patetycznie!). Jak się jednak okazało, Kacper miał nieco inne plany co do przyjścia na świat i przynajmniej pod tym względem Boże Narodzenie było u nich spokojne. Bo całkiem spokojnie nigdy wszak być nie może... Już w przedwigilijny poranek dochodziły mnie wiadomości o kłótni na tle mycia okien i konfliktu w sprawie gości na uroczystej kolacji (która ostatecznie okazała się trzyosobowa). Cóż - rodzina...

U mnie również nie było wesoło. Najpierw 23 grudnia (urodziny Josepha Smitha, jak wie każdy dobry mormon) zostałam najwyraźniej ukarana za nie tylko ateistyczny, ale wręcz buntowniczy stosunek do Bożego Narodzenia ("nienawidzę świąt"), spędzając pół dnia w nieludzkich bólach, których źródła do końca właściwie nie znam. Następnie ubierając się na Wigilię uświadomiłam sobie, że stało się to, co dla każdej bez wyjątku kobiety na świecie jest apokalipsą: PRZYTYŁAM! Rodzina uznała ów fakt za niezmiernie zabawny, naigrywając się z mojego kilkumiesięcznego "pakowania", a tata proponował mi nawet, że może pożyczyć mi swoją koszulę. Na domiar złego nie dali mi prowadzić samochodu, na co niczym siedemnastoletnia pannica zareagowałam wrzaskiem na pół klatki NIE DOŚĆ ŻE JESTEM GRUBA, TO JESZCZE NIE MOGĘ PROWADZIĆ!!!

No i wreszcie, po świętach, ale przed sylwestrem, stało się - w końcu się obroniłam! Tak, moi drodzy, legendarna data 29 grudnia stała się już źródłem anegdot na wydziale. Ostatecznie jednak, pomimo testu systemu alarmowego w samym środku mojego egzaminu, poszło gładko i mogę się już tytułować jako mgr inż.

Sylwestra tym razem to ja spędziłam sama w domu, wypijając dosłownie jedno piwo i kładąc się spać ok. 2. Tymczasem N. wyjechała do znajomych do Warszawy (co ciekawe, był tam też znajomy gej/lewak/człowiek sukcesu/Visiting Clinical Fellow, który zresztą dał niezły popis w środku noworocznej nocy). Poza koleżankami N., z których jedna spędziła pół roku w Finlandii (i to w rejonie, gdzie organizowane są wieczorki z drwalami!) i ponoć na zabój zakochała się w jakimś Hindusie, w imprezie uczestniczyła jeszcze jedna interesująca osoba. Był to jakiś informatyk (!), którego gospodyni znała ze... spotkań kółka biblijnego. Człowiek ten był też na dodatek abstynentem i z opowieści N. mogę wywnioskować, że cechował się osobowością typowego informatyka (ale takiego, który rozmawia z ludźmi), tj. opowiadał ciągle tego samego typu średnio śmieszne żarty i uważał się za półboga ze względu na swoją wybitną znajomość C#. Mogłam jednak jechać, gdybym wiedziała, że będą takie atrakcje (plus widok sponiewieranej Pralki!).

Początkiem stycznia, czego bym się w życiu nie spodziewała, spotkałam się z kilkoma kolegami ze studiów! Było fajniej niż mogłabym przypuszczać, a co ciekawe, jeden z obecnych, którego w swoim czasie zaliczałam do najbardziej irytujących i panikarskich osób na uczelni, zaprezentował się tym razem (przynajmniej w moich oczach) dużo bardziej pozytywnie. Co ciekawe, jest to jedyna osoba z mojego roku, która zdecydowała się rozpocząć na naszym wydziale studia doktoranckie. Ale o tym akurat wiedziałam wcześniej, gdyż podczas moich wielokrotnych wizyt na wydziale w okresie jesiennym, dziwnym trafem za każdym razem na niego wpadałam...

Nowy rok od razu obfitował w rewolucyjne wydarzenia. Rano w niedzielę 15 stycznia N. stała się dumną ciocią. Pomimo jej uczucia w stosunku do małych dzieci dalekie są od "ciumkania" i ekstazy, to nowy członek rodziny budzi w niej chyba jakieś ciepłe uczucia. Niestety, rzeczonej rodziny pozostała część (szczególnie część żeńska) zachowuje się dokładnie tak, jak w najgorszych koszmarach - i chodzi nie tylko o dogłębnie roztrząsaną kwestię kupy i innych substancji fizjologicznych, ale także typowe dla późnego rodzicielstwa nadopiekuńczość i panikarstwo, które młodemu mogą chyba bardziej zaszkodzić niż pomóc. Wierzę jednak, że opamiętanie wkrótce nadejdzie, a pozytywy związane z Kacprem przesłonią wszelkie niedogodności!

Jeśli chodzi o mnie, po raz pierwszy od długiego czasu styczeń nie jest dla mnie synonimem sesji. Nie może tego powiedzieć N., z którą w zupełności się zgadzam, kiedy mówi, że jedenasta seria egzaminów w życiu to nie jest już "stan fizjologiczny". Pozostaje mi tylko wspierać ją w nierównej walce z instytucją Szlumu (zresztą mały krok naprzód został już poczyniony, a w piątek wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zostanie postawiony kolejny). I tradycyjnie już zamierzamy świętować swoje sukcesy w fast foodzie. Tym razem postanawiamy przetestować ekskluzywną restaurację Zen Thai w Platanie (hmm, może napiszemy recenzję do Gastronautów, co o tym sądzisz, N.?).

Mówię o sukcesach w liczbie mnogiej, gdyż sama też mogę coś w tej sprawie powiedzieć. Otóż chyba dla potwierdzenia tezy, że najlepsze rzeczy dzieją się przypadkiem, udało mi się dostać obiecującą pracę po nadesłaniu CV w odpowiedzi na ogłoszenie, co do którego byłam niemal pewna, że przejdzie bez odpowiedzi. Stało się jednak inaczej i dziś rano zostałam formalnie zatrudniona jako inżynier wsparcia technicznego! Jako że w wyprawie towarzyszyła mi N., nie omieszkałyśmy uczcić tego sukcesu... w Macu rzecz jasna.

Tych, którzy narzekają, że znowu każemy Wam czytać tak wiele, przestrzegam, że warto korzystać z okazji, póki można. Wszak po wprowadzeniu ACTA strona ta może zostać usunięta, bo gdzieś tam łamiemy czyjeś prawa autorskie. Używajcie więc wolności moi mili, dopóki jest Wam dana!



czwartek, 22 września 2011

Długo oczekiwany update

Właśnie skomplikowany splot przypadków sprawił, że doszłam do niesamowicie odkrywczego wniosku – naprawdę WARTO pisać bloga! Tak więc w końcu siadam i piszę. Nie powinnam przy tym w ogóle narzekać, że tak dużo mam do opisania – przecież niektórym chciało się napisać ponad 1500 stron manifestu (podobno połowa to Ctrl+C, CTRL+V, ale mimo wszystko 750 stron własnej twórczości to i tak powód do dumy!).

W chwili obecnej znajdujemy się z V. właściwie na ostatniej prostej naszej edukacji. To znaczy V. zajmuje się pisaniem pracy magisterskiej, natomiast przede mną już ostatni rok studiów. Oczywiście, jak zawsze, mamy do tego faktu zgoła inne podejście. Mnie jednak robi się trochę przykro, że to już koniec studenckiego życia, długich wakacji i mimo wszystko jakiejś beztroski. Natomiast V. w ostatnim roku zapałała żywą niechęcią (by nie powiedzieć nienawiścią) do wszystkich studentów! Właściwie słowo „studenci” to ostatni najgorsza obelga, jaką stosuje. Przy czym chciałabym uspokoić tych, którzy mają tego pecha, że należą do braci studenckiej. Według V. „student to stan umysłu”. Tak czy inaczej lipcowe wypadu do Gliwic celem odwiedzenia swojego promotora były dla V. źródłem rozkoszy, jako że na uczelni NIE BYŁO STUDENTÓW a windy przyjeżdżały jak na zawołanie. Wszystko byłoby WDŚ :) ale jednak tą sytuację można by przyrównać do lekarza (pojadę ze swojej działki), który mówi, że jego praca byłaby wspaniała, gdyby nie ci pacjenci... A tak się (nie)stety nie da i tyle w temacie!

W maju i w czerwcu tego roku ja męczyłam się chyba z najgorszym demonem sesji natomiast V. w przerwach między pisaniem swojego dzieła coraz bardziej rozkręcała rowerową pasję. Moje kolejne sukcesy egzaminacyjne świętowałyśmy tradycyjnie w BK. W drugiej połowie czerwca V. postanowiła zafundować sobie bardzo aktywny wyjazd nad polskie morze. Doszły mnie słuchy, że wraz ze swoją licealną koleżanką przejechały na rowerach jakieś 500 km! Sądzę, że dużą motywacją była dla niej podejrzewana przez wszystkich obecność Szwedo-Polaka. Oczywiście sprytnie nie robili sobie wspólnych zdjęć (przynajmniej oficjalnych), jednak ani ja ani rodzice V. nie daliśmy się przechytrzyć! Jeśli przyjrzeć się dobrze, staje się jasne, że fotografia przedstawiająca mężczyznę uprawiającego windsurfing pokazuje właśnie wymienionego już S-P z Oslo. Wyjazd ten był również o tyle istotny dla dalszego rozwoju wypadków, że V. w jakiś dziwny sposób stała się ekspertem i źródłem mądrości dla brata mojego kolegi z liceum, z którym UMÓWIŁA SIĘ PRZEZ INTERNET! V. musi być jednak od niego znacznie bardziej doświadczona, jako że nie stworzyła po swoim wyjeździe czegoś na kształt wypracowania szkolnego, opisującego, ile doświadczenia i mądrości życiowej można nabrać przez tydzień.

Ostatnimi czasy V. jest nad wyraz aktywna (nie wiem, czy to czasem nie jest strategia „co by to zrobić, żeby nie pisać magisterki?”). Nie dość, że chodzi ze mną na 10-kilometrowe spacery (które czasem kończą się niemożliwością wejścia do własnego domu), jeździ na rowerze jak opętana to jeszcze zapisała się do klubu fitness. Chodzi tam na wszelakie zajęcia, ale z tego co zrozumiałam to najbardziej spodobała jej się zumba! Podsyła mi tym samym m.in. takie linki.Zresztą przezentowany w tym krótkim klipie wakacyjny hit jest chyba ostatnio jej ulubioną piosenką. Ja oczywiście znałam go już w maju więc chociaż pod względem muzyki rozrywkowej wszystko pozostaje po staremu!

Tak tylko, żeby nikt nie myślał, że ja się obijam, nadmienię o zbliżającym się sprawdzianie mojej formy w postaci półmaratonu. To wydarzenie ma mieć miejsce już za 10 dni. Staram się nastawiać pozytywnie, ale mocno ściskane kciuki na pewno by nie zaszkodziły!

Nie wiem, czy wspominałam już o tym w poprzedniej notce, ale przed wakacjami V. uraczyła swojego kolegę ze studiów stwierdzeniem, że „nie chce jej się z nim gadać a jego pomysł na wakacje jest głupi”. Nawet jak na jej cięty język było to dość okrutne. Jednak dość szybko uspokoiła mnie, że przynajmniej w tym roku nie usłyszę od niej podobnych słów. No i muszę przyznać, że istotnie mój tegoroczny plan na wakacje był całkiem niegłupi! Miałam szczęście spędzić cały lipiec w stolicy Tajwanu (dla niewtajemniczonych - nieduża wyspa nieopodal Chin). W ciągu tego miesiąca zakosztowałam specjałów tajwańskiej kuchni, m.in. kaczej krwi w formie dziwacznej galaretki, zupy ze świńskimi jelitami czy pysznego mleka sojowego, którego zostałam fanką. Zmieniłam także totalnie zdanie na temat Azjatów (niestety na gorsze), na co miała z pewnością niemały wpływ legendarna już historia z komarami w tle. A także zakochałam się w tamtejszej naturze. Jednak niedaleko pada jabłko od jabłoni i nawet się nie spostrzegłam, kiedy zamiast robić zdjęcia kwiatków dla mamy zaczęłam sama szaleć na ich punkcie :D Oprócz tego przełamywałam swoje lęki, jeżdżąc codziennie sama windą, używając kolejki linowej a także wjeżdżając na szczyt Taipei 101! W kolejce linowej na wzgórze Maokong miał zresztą miejsce podryw roku. Oczywiście jak zwykle nie skorzystałam ze swojej szansy, ale cóż zrobić!

Na Tajwanie byłam przede wszystkim (przynajmniej takie było założenie) w celach edukacyjnych. Tak więc spędziłam całkiem sympatyczny miesiąc na oddziale ginekologii i położnictwa, gdzie ku mojemu zaskoczeniu, wcale nie rodziło się za dużo dzieci. Za to te, które się rodziły, były wybitnie słodziutkie! Coś musi być na rzeczy, bo polskie noworodki, które mogłam obserwować na pediatrii w ogóle tak na mnie nie wpływały. Widocznie zawsze chcemy tego, czego nie możemy mieć, bo żółte dziecko mogłoby się stać moim udziałem chyba wyłącznie w wyniku porwania lub skorzystania z banku spermy, niestety...

Po uroczym miesiącu na drugiej półkuli wracałam do domu ze szczerą chęcią niemarudzenia! Jednak w naszym kraju jest to chyba niemożliwe, o czym przekonali mnie już zawczasu pracownicy LOTu i Okęcia. 14 godzin to jak widać zdecydowanie za mało, żeby przełożyć bagaże w odpowiednie miejsce. Jednak poza chwilowym podenerwowaniem wyszło mi to nawet na dobre, jako że nie mój pełen tajwańskich pamiątek bagaż przywiózł mi do domu kurier następnego dnia a ja mogłam pędzić (hehe...) ekspresem do domu bez żadnego obciążenia.

Możecie się domyślić, że w czasie mojego pobytu na Tajwanie, miałam lepsze rzeczy do roboty niż śledzenie, co się dzieje na świecie. Moja chwilowa ignorancja poskutkowała tym, że w poniedziałek 25. lipca sprawdzając pocztę zastanawiałam się kim jest „ten facet w głupim mundurze z wielką giwerą” i czemu jest na stronie głównej właściwie każdego portalu internetowego? Możecie się łatwo domyślić, że chodziło o Andersa B. Breivika czyli zamachowca z Oslo. Ta interesująca postać w nie do końca jasny sposób stała się motywem przewodnim moich rozmów z V. w sierpniu. Naprawdę, nie pytajcie mnie, jak to się stało, ale dosłownie wszystkie tematy prowadziły właśnie do Andersa! Czytałyśmy pamiętnik Andersa zawarty w jego wspomnianym już manifeście (ze wzmianką o polskich kafelkarzach włącznie) a także wszystkie notatki prasowe, również te z fakt.pl i se.pl, co pozwoliło nam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Anders (32 l.) jest opętany, przystojny itp. Dodatkową inspiracją był film zmontowany naprędce przez Discovery, z którego zaczerpnęłyśmy kultowe hasło "ale to nieprawda, bo na wyspę płynie morderca". Nie wiem, czy słyszeliście o setkach listów (miłosnych), które docierają do Andersa z różnych stron świata. Jestem prawie pewna, że i V. miała w tym swój udział! Wszak wszystkie znaki na niebie i ziemi, łącznie z nazwą jej ulicy oraz imieniem ulubionego ostatnio pisarza jasno na to wskazują...

Na koniec obiecana w poprzedniej notce kontynuacja wątku homosiowego romansu! Otóż, moi drodzy, on trwa nadal!!! Co prawda wedle wszelkich zebranych przeze mnie strzępków informacji oraz tego, co mówi mój zdrowy rozsądek, wiedzie to niechybnie to szlochów tudzież bardziej dramatycznych rozwiązań... Ale póki co gruchają sobie jak dwa gołąbki a także piszą fantastyczne recenzje odwiedzanych wspólnie restauracji, opisując m.in. różne rozmiary i stopnie przypieczenia bulw ziemniaczanych.

Tak to już chyba jest, że albo układa się na wszystkich płaszczyznach życia, albo w żadnej. Doskonałym przykładem tej prawdy jest GEF, który nie dość, że kwitnie w swojej mad love to jeszcze został visiting clinical fellow w jednym z renomowanych londyńskich szpitali! Śmiem twierdzić, że to siła mad love obroniła także jego dzielnicę przed falą zamieszek rozlewającą się w stolicy UK! A na nieśmiertelnym portalu społecznościowym założonym przez Dear Zuckerberga można było podziwiać coraz bardziej homosiowo-wykrzywione fotki GEFa a także listę miejsc które odwiedził w formie kolejnych „like”.

Obym była złym prorokiem, bo w sumie czemu miałybyśmy życzyć komuś, aby jego (pozorne) szczęście go opuściło, huh?

Skoro już jesteśmy przy temacie homosi, trudno byłoby nie nadmienić o kolejnej absolutnej gwieździe mijających tygodni czyli Robercie Biedroniu! Ten człowiek był chyba tematem nr 2 naszych rozmów, a ja nawet nauczyłam się prawie idealnie naśladować jego pretensjonalny sposób wymowy... Gdybyście chcieli dowiedzieć się więcej o anonimowym gejowskim seksie tudzież o wielkiej, trwającej 8 lat miłości pana Roberta to zapraszam do zapoznania się z tym filmikiem.

Muszę się jeszcze poskarżyć, że ostatnio prześladowała mnie seria straszliwych snów. Bohaterem chyba najbardziej kuriozalnego z nich był właśnie Robert B., który w zielonym ornacie rozdawał zgromadzonym w kościele wiernym Biblię „Forbes” a następnie zamienił się w barmana, polewającego wszystkim swojego autorskiego drinka o nazwie cola-orzechówka. Oprócz tego śniło mi się, że usilnie (ale za to skutecznie) podrywałam brytyjskiego premiera Davida Camerona a także, że obrażona na mnie V. o 4 nad ranem postanowiła nocować u swojego wykładowcy o dość niecodziennym imieniu, nie widząc w tym absolutnie nic zdrożnego... I nie, nie mam w zwyczaju jeść ciężkostrawnych potraw tudzież pić alkoholu tuż przed snem!

Myślę, że warto jeszcze wspomnieć o wrześniowym spotkaniu w grodzie Kraka, na które ja dotarłam po zwiedzaniu Kazimierza z grupą zagranicznych studentów natomiast V. prosto z Cieszyna i to ze swoim wypasionym (nowym!) rowerem. Bardzo przyjemnie gawędziło nam się z naszym Gejkiem, chociaż widać ewidentnie, że nasze drogi gdzieś się po drodze rozeszły. Ciekawa jestem, czy pełna atrakcji (kawa + lody) wyprawa do Lwowa doszła w końcu do skutku. O to i o dalsze losy pani bufetowej będziemy musiały zapytać następnym razem.

Coś stosunkowo mało mi dzisiaj wyszło tej notki, co jedynie dowodzi po raz kolejny, że trzeba pisać częściej, bo lata już nie te i wszystko szybko ucieka z pamięci!

Na deser ulubione zdjęcie V., której życzę z całego serca szybkiego końca magisterskiej udręki!

PS. Zauważcie moje postępy - nie dość, że umiem wstawiać fachowo zdjęcia to i z linkami zaczynam sobie radzić!

niedziela, 8 maja 2011

Jeszcze trudniejsze zadanie...

Jak powszechnie wiadomo – jaki Sylwester taki cały rok. Stąd też wypada mi zacząć historię tego, co do tej pory przydarzyło nam się z V. w 2011 r. od opisu naszego (tym razem osobnego) Sylwestra. Plany, jak powitać rok 2011 zmieniały się dosłownie jak w kalejdoskopie. Zaczęło się od szalonych planów wyjazdu do Sztokholmu, by o północy być na Slussen i świętować ze Szwedami a potencjalnie także z Alehem, który niestety nie odpowiedział na zawierającą między innymi kilka „:*” wiadomość od V. na Facebooku (rzecz jasna była to wiadomość mojego autorstwa). Po upadku tego pomysłu, pojawiły się alternatywy w postaci m.in. Kopenhagi czy Oslo. I gdy już prawie na coś się zdecydowałyśmy, V. otrzymała propozycję wyjazdu do stolicy Węgier celem spotkania ze swoimi erasmusowymi znajomymi. Takich okazji się nie przepuszcza więc V. zamiast na północ zdecydowała się pojechać na południe, co w sumie jest dla niej dość mało typowe. Ja w tym samym czasie brałam pod uwagę opcje wyjazdu do kilku polskich miast, towarzyszenie V. oraz opcję anty-Sylwestra w domu z lampką wina i dobrą książką. Nie wiem, czy jeszcze ktoś to pamięta, ale nasz poprzedni sylwestrowy wyjazd skończył się moją dość wysoką gorączką i śpiewaniem pieśni o księciu ciemności. Nie chciałabym dramatyzować, ale to chyba jakaś moja mała 'klątwa' bo w tym roku było podobnie... Otóż, moje plany sylwestrowe musiały się ograniczyć do leżenia w łóżku i oglądania niezliczonej ilości filmów, jako że tuż po Świętach obudziłam się z gorączką i wszelkimi innymi symptomami grypy.

Tak więc 31.12 V. zwiedzała Budapeszt w towarzystwie Węgrów i dość kontrowersyjnej polskiej pary. Podobno pogoda wyjątkowo wręcz nie sprzyjała turystom, co przełożyło się bezpośrednio na ilość zdjęć. Ja tymczasem odkryłam skarbnicę mądrości w postaci serialu o wdzięcznej nazwie How I Met Your Mother – V. może zaświadczyć, że w chwili obecnej do każdej sytuacji potrafię przyporządkować jakąś anegdotę z tego arcydzieła gatunku. W wolnej chwili obejrzałam także w końcu Lśnienie i kilka innych filmów. W okolicach północy byłam już dość zmęczona, ale tradycji musiało się stać zadość – urządziłam więc małą imprezę z YT. Tymczasem w węgierskim towarzystwie działo się nie najlepiej, sądząc po sms-ie V. która rzekomo zazdrościła mi towarzystwa YT. Na szczęście później, głównie za sprawą skradzionego tokaja, o ile dobrze zrozumiałam, impreza nieco się rozkręciła a puszczane przez V. hity poderwały wszystkich do tańca.

W skrócie można by więc powiedzieć, że Sylwester nie był ani dobry ani zły czyli w sumie powróciłyśmy do punktu wyjścia :)

Styczeń minął szybko chociaż nie do końca bezboleśnie, bo pod znakiem sesji. Była to o tyle znamienna sesja, że dla V. jak wskazują wszystkie znaki na niebie i zmieni – ostatnia! Nie zauważyłam, żeby ją ten fakt jakoś szczególnie martwił co jest w gruncie rzeczy .

Trudy sesji trzeba sobie jakoś wynagradzać. W związku z tym wybrałyśmy się z V. do pobliskiej palmiarni. Dla mnie była to pierwsza taka wyprawa, ale muszę przyznać, że wrażenie jak najbardziej pozytywne. Szczególnie podobały nam się zwierzątka w postaci m.in. żółwiaka oraz kilku wielkich jaszczurów. Niestety, żeby nie było tak cukierkowo, braki w ogładzie i wiedzy ogólnej zawsze wyjdą na światło dzienne... Gorzej jeśli uświadamia nam to... przypadkowo napotkany sześciolatek!! Rzeczony młodzian raczył dość pogardliwie skomentować nieopatrzny komentarz V. o robalach - „chyba OWADY”. Śmieszyło mnie to niezmiernie, dopóki nie spotkałyśmy małego mądrali przy akwarium z aksolotlami, które według mnie są bardzo ciekawe, głównie ze względu na to, że są 'stadium pośrednim między czymś a czymś”. Cóż, TILATS jak mawiał klasyk.

Żółwiak

Kolejną formą świętowania stał się wypad do... restauracji typu fast food, której w żaden sposób nie chcę tutaj reklamować więc nie będę używać pełnej nazwy a jedynie skrótu „BK” (nikt nie wie o co chodzi, prawda?). Oczywiście, szybko okazało się, że owa restauracja ma jakieś podejrzane powiązania z samym księciem ciemności (nie mogłam znaleźć oryginalnego wideo więc w zamian jest zupełnie nowe ale też niezłe :)! W sumie te czarne stroje obsługi nie wzięły się z niczego, o nie! Dotychczas byłyśmy tam z V. już trzykrotnie! Najbardziej godna odnotowania była wizyta numer 2, której bohaterem był obsługujący mnie kierownik zmiany – mistrz bajerowania klientów. Z prostej wydawałoby się czynności przygotowania dla mnie zestawu z whooperem uczynił wielką sprawę. Nawet trudno oddać cały komizm tej sytuacji – wtedy jeszcze nie kręciłyśmy z V. filmów, niestety. To był błąd pierwszy, drugi polega na tym, że trzeba było to od razu opisać, bo teraz już nawet nie pamiętam jego imienia. Cóż, TILATS. Na pocieszenie, kolejny kultowy filmik o podobnej tematyce.

Gdzieś w okolicach lutego stała się rzecz przełomowa – V. wyciągnęła mnie do najt klabu (where is the najt klab?) i do w dodatku na imprezę w sukienkach!! Zabawy nie zepsuło nam nawet przejmujące zimno lutowego wieczoru ani prawie dwugodzinna podróż do stolicy naszej wspaniałej aglomeracji. A później było już właściwie jak zwykle... czyli WDŚ:) Dość istotny był żółty akcent tej imprezy – mniej więcej 1/3 gości lokalu stanowili bowiem Tajwańczycy! Do tej pory trudno mi w gruncie rzeczy określić, czy żółtki kręcą mnie jak cholera czy tylko wzbudzają we mnie jakieś rozczulenie podobne do tego, co odczuwam na widok małych lisków, ocelocików czy innych zwierzątek. Weird, huh? Tak czy inaczej największe wrażenie zrobił na nas żółtek-spiderman, który dosłownie biegał po ścianach. Żółtki nawet do nas zagadały i to niejeden raz, mówiąc coś w stylu „czeszcz” chociaż w nieco inny, żółty sposób.

„Żółty” motyw zdecydowanie zdominował pierwszą połowę tego roku. Oprócz imprezowania w tak doborowym towarzystwie, baczną uwagę zwróciłyśmy (zwróciłam??) także na pracowników kilku azjatyckich lokali, m.in. czesko-chińskiej sieciówki o wdzięcznej nazwie Guty (to prawie jak Gluty, prawda?!). Ale to jeszcze nie koniec... Płynnie przeskakuję do podania dość istotnej informacji!

Otóż w tym roku przypadła mi w udziale możliwość wyjechania na dość egzotyczną praktykę bo... na Tajwan! Mimo początkowego zamieszania i wielu niedomówień, w chwili obecnej w sumie cieszę się z takiego obrotu spraw. Trochę mógłby mój entuzjazm zakłócić komentarz jednej z koleżanek o nakładaniu pewnych przedmiotów na ziarnko ryżu, ale przecież ja tam jadę DO PRACY więc absolutnie mi to nie przeszkadza. Jedyną rysą na tej idealnej wizji wakacji jest brak jedzenia, które byłabym w stanie tolerować oraz wybitnie niesprzyjająca mi pogoda. Ale co tam – raz się żyje. A według niektórych, to super nie jeść przez miesiąc – i niestety autorem tych słów bynajmniej nie jest nastoletnia panienka!

Bardzo obfitującym w wydarzenia miesiącem okazał się kwiecień. W pierwszej połowie miesiąca mnie nałożyły się dwa wyjazdy. Krótszy, weekendowy wypad do grodu Kraka pozwolił mi m.in. na spotkanie z dawno niewidzianym Gejkiem. Podzieliła się ona ze mną swoimi refleksjami na temat Czesława Mozila, randek w stylu „Titanica” oraz wielu innych ciekawych spraw. Było prawie jak za dawnych lat! I nawet poszłyśmy razem z Gejkiem tańcować ;)

Tuż po powrocie z Krk, musiałam się szybko przygotować na tygodniowy wyjazd do Katalonii. Nie będę się tu rozwodzić nad pięknem hiszpańskich krajobrazów czy smakiem sangrii – o tym możecie sobie poczytać gdzie indziej. Wolałabym się raczej skupić na gwoździu programu czyli dziwnym człowieku o nadanym dzisiaj przez T9 pseudonimie „Pralka”. Kilka razy był on już wspominany na naszym blogu, a moje nastawienie do niego, jak to matematycznie ujęła V., przypominało sinusoidę. Po tym wyjeździe, na którym to „zniszczyłam taką dobrą relację” (cytat nie pochodzi z żadnej telenoweli, niestety!) obawiam się że moja opinia o tym osobniku osiągnęła stan permanentnego dna z dziurą. Nie ma jednak tego złego... Pan Pralka stał się definitywnie kopalnią anegdotek, a nawet przebił wyznawcę Boga Ciepła i Zimna! Trudno mi teraz przywoływać wszystkie przykłady, nadmienię więc tylko może, że gdyby ktoś przy Was przez kilka minut ewidentnie się dusił, nie wypada zrobić nic innego jak skomentować „ale dobre małże” i zajmować się dalej swoim jedzeniem. Szczególnie, jeśli przez przypadek jesteście studentami medycyny! Jeśli faktycznie tak wygląda i zachowuje się współczesny polski „mężczyzna” to zaczynam być za partenogenezą albo i zagładą rasy ludzkiej, niestety...

Żeby jednak nie dramatyzować, poznałam w czasie swojej katalońskiej podróży także trochę ciekawych i pozytywnych postaci. Na pierwszy plan wysuwa się Grek, który wskoczył na szczyt mojego rankingu greckich ciach (przebił nawet dziadka, o którym była kiedyś mowa!). Jak już możecie się domyślić była to osoba orientacji coraz ostatnio popularniejszej tj. homoseksualnej. Tak więc moje platoniczne zauroczenie właściwie a priori nie miało racji bytu. Za to przynajmniej mogę śledzić na osławionym FB rozkwit jego grecko-chorwackiej miłości ( :D HIHI). Drugą ciekawą postacią był pewien przystojny Rumun, którego walory zewnętrzne doceniła nawet V.! Oczywiście na drodze moje szczęścia stanął nie kto inny niż Pan Pralka, absorbując moją uwagę i nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na pozytywne emocje. Więc chyba nie będzie jednak tańca pingwinów w moim wykonaniu – pozostaje więc jak zwykle niezawodny portal YT. Ale w sumie może i dobrze, w Rumunii ponoć są wściekłe psy :D

A teraz przykład, jak wszystko się komplikuje i zapętla... Otóż, prawdopodobnie przez przypadek i zupełnie nieintencjonalnie stałam się sprawczynią najgorszego romansu 2011 roku! Co więcej, jest to romans gejowski! Gdy po raz pierwszy podzieliłam się z V. moimi przypuszczeniami, była ona dość sceptyczna. Jedna pomału wszystko zaczęło się układać w dość spójną całość. Można to podsumować stwierdzeniem: „każda z tych przesłanek oddzielnie totalnie nic nie znaczy, ale razem tworzą dość klarowny obraz”. Będziemy Was, drodzy czytelnicy, informować jak ta dość kuriozalna sytuacja się rozwinie. Ba, same jesteśmy tego ciekawe!

Drugą połowę kwietnia zdominowało nietypowe zadanie V. Mam wrażenie, że od czasów pisania sprawozdań z ESN-owych imprez nic nie wymagało od niej takiego zaangażowania i wysiłku. V. została bowiem zobligowana do nagrania filmu promocyjnego swoją uczelnię. Przynajmniej w końcu miała okazję docenić celowość zakupu rodzinnej kamery! Początkowo zaszczyt nagrywania V. biegającej po wydziale i opowiadającej, jakie to wszystko cudowne i wspaniałe przypadł mnie (haaa, jestem nawet wymieniona w podziękowaniach!). Później zaangażowała także kolegów z uczelni, którzy (poza drobnymi wyjątkami) idealnie wpasowali się w klimat filmu, machając do kamery i ciesząc się niezmiernie z siedzenia przed wyłączonym komputerem i udawania, że pracują. W tym absolutnym hicie znalazł się także fragment obrazujący nową pasję V. czyli wspinaczkę. A wszystkiemu towarzyszy genialnie dobrany mix svensk postpunk i Kraftwerka! Najchętniej zapodałabym teraz linka, ale nie wiem, czy V. by się zgodziła więc pozostawię tą kwestię jej samej :)

Ależ proszę! [edit by V.]



Gdy tylko kwiecień zamienił się w maj, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Nie dość, że w czasie majówki spadł śnieg, co widać na zdjęciu niżej a ja stresowałam się mało istotnym egzaminem, zupełnie jakbym wróciła na pierwszy rok, to V. odkryła w sobie nową pasję, którą jest... tadaaaaam... fotografia! Niby zwykła rzecz, ale ileż pociągnęła za sobą konsekwencji...

Po pierwsze V. wyciągnęła najpierw mnie a później własną mamę w plener a po drugie... wróciła na FB! Ale wszystko musi być po kolei więc musimy cofnąć się do dnia 2.05.2011r. Wtedy to V. wysłała mi sms-a z zaproszeniem na leśny spacer, gdyż „chciałaby zrobić kilka zdjęć”. Skończyło się na całej sesji zdjęciowej, podczas której, co należałoby podkreślić, jedynie ja używałam trybu „Auto”. Jedna sesja zdjęciowa a trzy zdjęcia profilowe na FB – to już sukces! A na dodatek spotkałam się z zazdrosnym pytaniem, gdzie byłam w czasie weekendu majowego, że mam takie ładne zdjęcie w zieleni – myślę, że to mogło całkiem podbudować V.

Bardzo dobrze jest, jeśli potrafimy ocenić swoje niedociągnięcia i szukać wsparcia u bardziej doświadczonych w danej dziedzinie osób. Tak też postanowiła zrobić V. i to właśnie skłoniło ją do wielkiego comebacku! Otóż, na FB można podziwiać zdjęcia wykonane przez mężczyznę idealnego, z którym V. chętnie zatańczyłaby taniec pingwinów. Jednak nie każdy jest tego godzien, więc V. musiała porzucić dotychczas używane alter ego na rzecz swoich prawdziwych danych. O dziwo, póki co chwali sobie taki stan rzeczy i nawet szpieguje, kto uczy(ł) się holenderskiego.

I tym pozytywnym akcentem pozwolę sobie zakończyć moje ekspresowe podsumowanie pierwszego trymestru roku 2011! No prawie ;)

Śnieg w maju!